Z racji niedawnych uroczystości, które odbyły się równocześnie w Szkocji, w Białym Domu i na Kremlu, podczas których świętowaliśmy 100 odwiedzonych przeze mnie krajów (państw, podmiotów, terytoriów zamorskich) zapraszam na krótkie podsumowanie każdego z nich. Kilka ocen może być zbyt kontrowersyjnych, zbyt ostrych, kontrowersyjna jest też lista (w której podzieliłem Wielką Brytanię na 4, gdzie również Hongkong, Makao, Palestynę i Cypr Północny traktuję jako osobne byty), o sporej ilości krajów mogę nie mieć już głębokiego pojęcia (wizytowałem kilkanaście lat temu)
To jednak mimo że następuje na świecie wyraźny trend do zatłaczania, zchińszczenia, wystandaryzowania i zanieczyszczania, a podróżowanie (przemieszczanie się) wyraźnie stało zajęciem o obniżonym standardzie, zwiedzanie świata to jedna z lepszych rzeczy, które zostały na tej planecie wymyślone :)
Andora - bezcłowy (już chyba nie) raj, w sercu wysokich gór (Pireneje). Z tym, że zupełnie nie po drodze dla nas Polaków. Kupiłem tam portfel FC Barcelony, bo na koszulkę jako 15-latka nie było mnie stać. Więc taki to raj.
Anglia - ponad pół roku mieszkania w Londynie, jeszcze przed akcesją do Unii Europejskiej, co wiązało się z kłamstwami na granicy ("tak, jadę zwiedzać Big Bena, a wszystkie moje wydatki będzie sponsorować ciocia, wdowa po pilocie Dywizjonu 303"), do tego co najmniej 5 wizyt z przeróżnych powodów (Igrzyska w Londynie 2012, tajemnicze szkolenia w Cambridge, musicale i mecze) dają mi prawo do dość szczegółowych ocen. Przetyrany przez emigrację zmywakowo-kelnerską doświadczyłem tego, że do Anglii nie pojechał nasz kwiat narodu. Na plus Londynowi trzeba oddać niezliczoną liczbę darmowych i płatnych atrakcji, są dzielnice, których rodowici mieszkańcy nie odwiedzą nawet przez całe swoje życie, mało kto bywał na przykład na Wimbledonie. Wyszedłem z tego miasta z przekonaniem, że molochy takie jak Londyn, Paryż czy Moskwa nie nadają się do zbyt komfortowego życia, chyba że interesuje nas głównie spędzanie czasu w komunikacji miejskiej albo jeśli dysponujemy apartamentem na South Kensington. Angielska prowincja z wiktoriańskimi wiejskimi domkami to już inna historia, cieszy "tylko" czwarte miejsce Anglików na rosyjskim mundialu, bo w przypadku mistrzostwa ich ego byłoby nie do zniesienia.
Argentyna - w restauracji przy wodospadach Iguazu (fantastyczne, choć i tak przeciętny Janusz geografii potrafi wymienić tylko Niagarę) zszokowały nas niskie ceny za steki, czyli tak jak powinno być. Cena okazała się być ceną za sos. Trzeba będzie tam jeszcze wrócić, Patagonia, wino i tango czekają. Bo Messi się już skończył.
Armenia - wspaniałe, świeże, proste jedzenie (mielone kuleczki, pomidory z kolendrą, lokalne pierogi). Wytwórnie koniaku, monastyry,marszrutki. Wymieszane z radzieckim umiłowaniem byle jakości i syfu. Dla koneserów wschodu bardzo na tak.
Australia - przygoda życia, 2,5 miesiąca spania na kempingach i tylnym siedzeniu Forda Falcona, 14 tysięcy przejechanych kilometrów, pokaz genialnej gościnności Polaków, którzy na Antypodach są awangardą imigracji, otwarte australijskie kobiety zafascynowane"kulturą osobistą" młodych Europejczyków, wielka czwórka (Opera w Sydney, kangur, Uluru, Wielka Rafa Koralowa) - checked!
Austria - poznana lepiej niż tylko podczas przejazdu na wczasy do Chorwacji. Wprawdzie mówi się, że każdy Austriak ma coś w sobie i z Hitlera i z Fritza, ale aż tak złośliwy nie chciałbym być. Tyrol to jedna z najpiękniejszych krain Europy, a do porządnych pierwszych alpejskich ośrodków dojedziemy już po 7-8 godzinach jazdy (więc po co przepłacać w Polsce czy na Słowacji?)
Białoruś - poznałem w Grodnie i okolicach. I raczej mi wystarczy. Nic tam nie ma. Pola ziemniaków. No i ludzie, którzy wyglądają tak samo jak my.
Belgia - najlepiej wspominam książkę, którą przyniósł mi Pan w restauracji, kiedy zapytałem o piwo. Liczyła około 250 pozycji. Bruksela i Antwerpia są cienkie, Brugia i Gandawa znacznie, znacznie ciekawsze. Piwo, mule, frytki, czekolada. Choć preferuję szwajcarską jeśli idzie o tą ostatnią.
Belize - jego stolica to prawdziwy Pacanów tamtego rejonu świata. Gaszą światła o 16, a ludzie znikają z ulic o 15.30. Z ciekawością słuchaliśmy od przewodnika informacji o sporej ilości morderstw (wszystkich wymordowano ??). Państwo wyglądało na bardzo fikcyjne, stworzone dla amerykańskich turystów, gdyby przypadkiem ktoś wybudował mur na granicy z Meksykiem i nie byłoby się jak tam dostać. Kilka dni na tropikalnej wyspie rozczarowało, jeśli w ogóle na tropikalnej wyspie można się rozczarować, pomimo że z atrakcji rzuciliśmy kolegę na pożarcie rekinom i płaszczkom. Wydaje się, że był potencjał na więcej, bo sądząc po obejrzanych potem filmikach na popularnym YouTube, nie wybraliśmy wyspy najlepiej. A przecież Internet nie kłamie…
Bośnia i Hercegowina - oprócz Mediugorje raczej głównie przejazdami. Wygląda mi na zagłębie Golfów i ogólnie aut znacznie starszych niż te sprowadzane do Polski z Niemiec. Wszystkie auta, którymi pogardzili nasi miłośnicy motoryzacji, kierują się właśnie tam. Z samolotu zauważyłem dość sporo gór, ale daleko im do urody chociażby tych alpejskich albo nawet tatrzańskich. Ekstremalnie niskie ceny typu 2 złote za kawę w całkiem niezłych przybytkach.
Brazylia - wielkie rozczarowanie. Jeśli ktoś kiedyś powie Wam o brazylijskich pięknościach - wyśmiejcie. Z naszej całej wycieczki prawie połowa została obrabowana/napadnięta/postraszona/utopiona. Plaże Rio de Janeiro są ładne, ale już miasto Sao Paolo to koszmar. Nawet wodospady Iguazu znacznie są lepsze po stronie argentyńskiej. Drogo, niesmacznie, niebezpiecznie, a do tego południe Brazylii nie ma w sobie ni grama egzotyki. Wydaje się jednak, że lubią tam seks i alkohol, ale z piłką nożną nie jestem pewien - na Copacabanie widziałem więcej siatkówki.
Brunei - ciekawy sułtanat upchnięty gdzieś tam na wyspie Borneo. Sułtan ma pełnie władzy, będąc jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Reszta żyje powiedzmy, że skromnie, ale wygląda na bardzo zadowolonych. Słynna z Domu Ambasadora - od tego czasu nauczka, że zanim zawierzymy czemuś z przewodnika Lonely Planet (którego notabene już nie używamy), to najpierw wrzućmy na Google Images. Ciekawostka na plus.
Bułgaria - pamiętam z wielkich dziur w drodze i zakładów wulkanizatorskich na każdym kroku. Ale to była prehistoria, 2003 rok. Od tego czasu mogło się trochę pozmieniać, choć nie spodziewam się cudów.
Chiny - nie chce za dużo pisać, bo odwiedziłem w 2004 roku, a w przypadku Chin to czasy antyczne. Już wtedy szokowały infrastrukturalnym rozwojem, a i góry Yangshuo robiły wielkie wrażenie. Komunikacja tylko na poziomie obrazkowym, chińska kuchnia chińska jest zupełnie inna niż europejska kuchnia chińska, a nocne autobusy były wygodniejsze niż łóżko w moim domu. Boje się tam wracać, ten rozwój może mnie bardzo przytłoczyć.
Chorwacja - nasza polska, umiłowana kraina. Jestem wielkim fanem, choć niebezpiecznie cenowo zbliża się do Italii, a jeśli chodzi o gastronomię, to na pewno już stała się droższa. Podczas pierwszej wizyty w 1997 roku przywitała nas coca colą za 12 zł i 4 mandatami po drodze. Od tego czasu wciąż lubią piniondz, ale bardzo się ucywilizowali. Cenię za możliwość spontanicznej decyzji, spakowania plecaczka, zabrania samochodu spod bloku i po dość relatywnej krótkiej podróży możliwość odwiedzenia jednej z wielu plaż nudystów. Czy po awansie do finału Mundialu są już krainą w pełni spełnioną ?
Cypr - wschód raczej lepszy niż zachód. Wspominam z dobrego wina i podobnej do greckiej kuchni. Plaże mnie nie powaliły, ale życie nocne chyba na wysokim poziomie. Na najwyższą górę Cypru można się dostać autem. Jeśli chodzi o sezon, to trwa chyba najdłużej z europejskich destynacji, więc od lutego do grudnia, a może i cały rok.
Cypr Północny - przeszedłem przez granicę, dostałem pieczątkę, były zasieki i strefa buforowa, uznaję więc za osobny byt. Oprócz spaceru po Nikozji i zjedzeniu jednego kebaba, nic z tego więcej nie pamiętam.
Czarnogóra - piękny kraj, piękne góry, piękne zatoki (Kotor). Ale znowu najsłabszym ogniwem są ludzie - sporo Homo Sovieticusa, który ciągnie do Czarnogóry z Serbii, ZSRR i Ukrainy, bo chyba nie musi do Czarnogóry posiadać wiz. Rosyjski kapitał buduje hotelowe potworki, w sezonie nadmorskie drogi są totalnie zakorkowane, to tu i tam co raz pojawia się małe, lokalne i dzikie wysypisko śmieci. Dlatego w tym rejonie stawiam zdecydowanie na Chorwację!
Czechy - dwa kawalerskie wieczory (Brno, Ostrawa), kilka wizyt w Pradze, ale i tak to kraj pełen nieznanych klejnotów jak Skalne Miasto czy rowerowe Morawy. Raczej nic spektakularnego tam Was nie spotka, ale piwo i knedle są znacznie lepsze niż u nas, a i sam kraj wydaje się idealny na spokojne, bez stresu życie.
Dania - zapamiętam z mieszkańców tego pięknego kraju, płynących do Niemiec po piwo. Dużo rowerów, mocno wieje, więc dużo wiatraków. W głowie jeszcze mam fakt, że na dziedzińcu zamku królewskiego umiejscowiono ogólnie dostępne rondo samochodowe.
Dominika - malutka wyspa, do objechania w 3 dni. Po godzinie 18-tej w stolicy nie ma szans nawet na złapanie taksówki. Ożywa tylko kiedy dopłynie do jej brzegu jakiś amerykański kolos z turystami z Miami. Wtedy liczba mieszkańców stolicy co najmniej podwaja się. Kilka bardzo ładnych plaż, bulgocąca siarka i wodospady. Bardzo na plus.
Dominikana - jedyny raz w swoim marnym życiu pojawiłem się w hotelu All Inclusive. I po 2 dniach opuściłem przybytek. Miałem dosyć. Nie powiem jednak, plaże wyspa ma bardzo godne. Uważam Dominikanę za najlepszy stosunek jakości do ceny w całym basenie Karaibów. Wiele znanych i szanowanych rodzin z dziećmi lata tam na zimowe wakacje. Godne polecenia.
Ekwador - zapamiętałem głównie ze śmiertelnie męczącej podróży autobusowej do Peru i kilku drobnych kradzieży z mojego plecaka. No i z plantacji bananów bodajże Chiquita. Nie wydaje mi się, żeby był krajem wymarzonym do życia, ale chyba dobry na jedną, dwie egzotyczne podróże.
Estonia - przepiękny Tallin i tłumy Finów, którzy do Estonii pływają głównie po tani alkohol. Tak właśnie przybyliśmy do Estonii, promy cumują w zasadzie w zasięgu rzutu puszką piwa od murów starego miasta. Bardzo kompaktowe państwo i miasto, z takimi między innymi cudami jak darmowa komunikacja miejska.
Filipiny - od 2009 roku jeden z moich ulubionych krajów na świecie, choć nie oszukujmy się, raczej pod kątem plaż, rumu, barów i palm niż wysokiej kultury. Chyba najpiękniejsze dotychczas plaże na świecie, ze słynnym 7 Commando Beach. Ale kolejne huragany, budowane hotele i regularnie wylewane szambo na plażę (brak kanalizacji) pozwala mi wierzyć, że Filipiny mogą zostać stracone.
Finlandia - spędziłem w niej prawie tyle czasu co w Polsce, produkując papier i biopaliwa. Pomieszkałem w dobrych hotelach, zdobyłem punkty w programach lojalnościowych, pojadłem w dobrych restauracjach, zjeździłem rowerem Helsinki, Tampere i okolice. Znam dobrze tej kraj, ale odrzuciłem ofertę przeprowadzki. Za mało piję i zbyt tam jest w zimie ciemno, a w lecie jasno, choć night life mają tam dobry nawet w miejscowościach pokroju Nowego Sącza.
Francja - mówią, że najeżdżają ją imigranci, w Paryżu tak, w Marsylii tak, na prowincji jeszcze nie aż tak bardzo. Paryż zawsze wart jest mszy i wieża Eiffla zwykle dobrze się prezentuje, ale najlepiej chyba wspominam Prowansję, raczej gorzej Lazurowe Wybrzeże. Tam karty są już jednak rozdane.
Gibraltar - kawałek skały wystający z morza. Godne zapamiętania są przejazd przez zamykany na czas lądowanie pas startowy (granica "państwa") oraz pieszczące się na widoku małpy na szczycie (nie dla wrażliwych).
Grecja - nie powiedziałbym, że to skończone lenie. Byłem ze 6 razy, szczególnie pamiętam wycieczkę za pieniądze Unii Europejskiej, gdzie przez tydzień "integrowaliśmy się" z innymi narodami. Ateny to najbardziej "wiejska" ze stolic europejskich, uważać na dziury w chodnikach, ale Cyklady i inne wyspy pokazują, że chyba lepiej dla psychicznego zdrowia być tam biedakiem, niż bogaczem na przykład w Belgii. To modelowy slow life, z modelowym gyrosem i modelową musaką. I z rzeczywiście bajkowym Santorini (czy da się włączyć opcję bez turystów?).
Gruzja - za sprawą między innymi Marcina Mellera, Polacy wydają się mocno napaleni na ten kraj. Marzą o wielogodzinnych biesiadach, zakrapianych gruzińskim winem, przegryzając co najmniej chaczapuri. Mimo wszystko gruziński balet to nie balet rosyjski, a gruzińska riwiera to nie Lazurowe Wybrzeże. Góry za to są pierwsza klasa i na tym w Gruzji zalecam się skupiać.
Gwadelupa - francuskie terytorium zamorskie, polecimy na Karaiby na dowód osobisty. Problem ze zjedzeniem czegoś w niedzielę, tacy pobożni, że nawet restauracji nie otwierali! Kilka plantacji bananów, destylarnia rumu, piękne wodospady, dostępne po kilku godzinach spaceru przez las tropikalny. Raczej na plus, choć na Karaibach znajdą się kraje z lepszymi plażami.
Gwatemala - pod względem budowli Majów absolutna czołówka. Sama stolica dość niebezpieczna, tak przynajmniej opowiadał taksówkarz, gdy dowiedział się, że chcemy jechać do slumsów, zbladł. Znacznie przyjemniejsza jest Antigua, jedno z ładniejszych kolonialnych miasteczek, jakie widziałem. Generalnie - pięknie, ale dość niebezpiecznie w tym kraju.
Haiti - kilkudniowe widzi mi się podczas pobytu na Dominikanie. I to pół roku po trzęsieniu ziemi, które zrównało całą stolicę z rzeczoną ziemią. Jeden z tych krajów, które nigdy może się nie podnieść. Po stolicy poruszaliśmy się z ochroniarzo-przewodnikiem, a w nocy naszego jednego z niewielu w mieście hoteli pilnowali policjanci z karabinami. Oprócz biedy i nędzy i kobiety niosącej mikrofalówkę na głowie, nie mam zbyt wielu wspomnień.
Hiszpania - Erasmus, więc można by pisać epopeję o tej krainie, o społeczeństwie, o ich zwyczajach, o niezliczonych wycieczkach. Tylko nie o uczelni, bo na tej bywaliśmy bardzo rzadko, może oprócz stołówki, która za 3 euro nakarmiła i napoiła. Specjalizowaliśmy się w darmowych wstępach na mecze Realu Madryt - metody na cienia, na skok nad kołowrotkiem, na niedomknięte drzwi, specjalizowaliśmy się również w mapie darmowych chopitos i cervezas, tak sobie muszą radzić studenci w Hiszpanii, kiedy stypendium wynosi 280 euro, czynsz 350, a w stolicy nie ma akademików.
Holandia - lubię to państwo, choć nie chciałbym mieszkać. Za dużo ludzi, za mało miejsca! Jedno miasto przechodzi w drugie, jedna wieś w kolejną. Choć oczywiście kanały, groble, podnoszone mosty, katedry, rowerowe skrzyżowania, wiatraki są absolutnie urokliwe. Wielkie chłopy i duże kobiety zamieszkują tę krainę, najeżdżaną powoli przez Azjatów. Rotterdam jawił mi się jako jedno z najlepszych na świecie do zamieszkania miast średniego rozmiaru.
Hongkong - fantastyczna mieszanka chińskiej pracowitości i kuchni, z angielskim umiłowaniem formy (nad treścią). Chyba moje ulubione miasto na Dalekim Wschodzie, kojarzę z maleńkich hotelowych pokoi (4m2) i ludzi, którzy nigdy w życiu nie zapalili ogniska, albo nie widzieli na oczy lasu. Takie są realia życia w jednym z najbardziej zaludnionych zakątków na ziemi.
Indie - bardzo ciężkie miejsce. Zaludnienie jest na nieakceptowalnym poziomie. W miastach korki są nawet o 2 nad ranem. Do Taj Mahal stoi się kilka godzin. Wszędzie ludzie, ludzie, ludzie…. Krów coraz mniej. Rozwój jest tak wielki, że za lat kilka wołowiny na ulicach nie będzie w ogóle. Nowe lotniska i autostrady biją na głowę chociażby te europejskie, miasta dorabiają się coraz to nowszych linii metra. Jeden z 2 krajów, które żołądkowo rozłożyły mnie na łopatki (drugim było Maroko), ale z drugiej strony nigdy i nigdzie nie widziałem tak ekskluzywnych hoteli jak te indyjskie.
Iran - po pierwszym wyjeździe byłem zachwycony jak się ten kraj wspaniale uchował. Jacy gościnni ludzie, jakie piękne krajobrazy, jaka otwartość, jak mało restauracji, bo wszyscy siedzą w domu i się integrują. Ale kilka lat później odwiedziłem drugi raz i już widziałem zmiany na gorsze, które idą zawsze w parze z zeuropeizowaniem albo zamerykanizowaniem społeczeństwa. Ale dalej to jeden z ciekawszych krajów do odwiedzenia, zakres geograficzny i kulturowy jest tam ogromny, ale odradzam miłośnikom siedzenia na plaży w pięknych kurortach - tego tam po prostu nie ma. Iran to raczej kwintesencja podróży w upale i kurzu pustyni.
Irlandia - pojechałem zobaczyć jak żyją sobie Polacy w tej ziemi obiecanej. Muszę powiedzieć, że podobało mi się. Zielono, prosto, czysto, są i zamki i lasy i puby, to co lubi normalny człowiek. W Dublinie można pooglądać sobie centrale wszystkich amerykańskich korporacji IT na Europę. Bo niekoniecznie muszą tam przestrzegać praw. Bo oczywiście prawo jest dla wszystkich równe, ale dla niektórych równiejsze i prawa Unii Europejskiej niekoniecznie należy stosować w Irlandii, jeśli można dobrze zarobić i nawet jeśli łamana jest konstytucja.
Irlandia Północna - o Jezus Maria.. Jaki ten Belfast był przygnębiający… echa wojny domowej z czasów zamierzchłych chyba dalej rozbrzmiewają w tej okolicy. Mur między katolikami i protestantami w niektórych dzielnicach robi wrażenie, wydaje się, że dość łatwo można wciąż dostać kamieniem, bo pojawił się wokół dodatkowy element arabski. Sama Irlandia Północna z okien autobusu robiła wrażenie dość sennej i chyba jednak niezbyt bogatej krainy.
Islandia - jedne z najpiękniejszych krajobrazów europejskich. Gejzery, wodospady, lodowce, góry, przyroda. Podobno coraz bardziej już zadeptane, dlatego wydaje się, że 2014 był idealnym momentem na wizytę. Toyotą Yaris wjechaliśmy w miejsca, które biura reklamowały jako "tylko i wyłącznie dla samochodów 4x4". Ah ta europejska lewackość. Nawet bród rzeki został pokonany. Dość drogo, chyba że będzie człowiek się żywił słynnymi hot dogami ze stacji benzynowych albo tak jak Polacy konsumował tylko towary zakupione w lokalnej biedronce - Bonus.
Izrael - mam mieszane uczucia. Z jednej strony fantastyczna historia, kultura, patrzą na Ciebie zza każdego kamienia. Z drugiej strony nieprzyjemny kraj policyjny, z upokarzającymi kontrolami na lotnisku, po prostu Naród Wybrany. No i cenowo też kiepsko, kebaby po 30 zł, piwo po 40 zł, zresztą nawet lokalni regularnie urządzają protesty w sprawach drożyzny. Ale posiadanie na wyciągniecie ręki tak przyjemnych miast jak Tel Awiw i Jerozolima musi kosztować. Przewiduję dużą migrację z Izraela do Polski.
Japonia - wspaniałe 2 tygodnie w 2008 roku. Hotele kapsułowe, kraj pociągów, kolejowej infrastruktury, gorące źródła i ekstremalnie grzeczni i kulturalni ludzie. Rewia na ulicach - ciężko znaleźć 2 choćby podobnie ubrane kobiety. Zbyt dużo jednak betonu, zasad, regulacji, zdyscyplinowanych ludzi. Zszokował mnie poranny niedzielny pociąg, pełen dzieci jadących na zajęcia porządkowania szkoły i budowania z nią dodatkowych relacji. Kulturalnie i obyczajowo Japonia jest rzeczywiście inna, choć pewnie między 2008 i 2018 też się wystandaryzowała ze światem.
Jordania - mało gdzie na tak małym obszarze skupia się tak dużo atrakcji klasy światowej. Wadi Rum, Petra, Morze Martwe, Morze Czerwone. W Petrze trochę zdzierają za wstęp, ale za to dzięki temu do dziś wspominam jaką frajdę sprawiło nam wypróbowanie swoich fizycznych możliwości (wąwozy, kaniony, zbocza gór, pasterze), aby zaoszczędzić te bodajże 300 złotych za bilet (Janusze podróżowania). Kraj zdecydowanie na plus.
Kambodża - jakieś śmieszne stawki płacone za prywatnego tuk tuka na cały dzień. Pozostałości francuskiej kuchni w formie bagietek, ultra biedne chatynki na palach, ale ogólnie dobrze wspominam (kilku współtowarzyszy musiało być reanimowanych po zjedzeniu zbyt dużej pizzy z halucynogennymi grzybkami). Jedna z pierwszych egzotyk, które zwiedziłem.
Katar - to jakiś cyrk z Mistrzostwami Świata w 2022 i nie omieszkałem im tego przekazać podczas wizyty w 2015. Charakteryzuje ich chyba mniejszy rozmach niż Emiraty Arabskie, centrum Doha jest zdecydowanie skromniejsze niż Dubaj, ceny bardzo przystępne i najważniejsze, bawią się chyba bez alkoholu, choć na imprezach z udziałem polskich modelek mogło być różnie. Wielki pluszowy miś wita nas w strefie tranzytowej lotniska.
Kenia - oczywiście zwierzątka, kraje tej części świata muszą być siłą rzeczy tak rozpatrywane. Safari to jedno z piękniejszych doznań podróżniczego żywota. Matka Natura w całej swej okazałości. Dość nerwowo czułem się na promie, gdzie oprócz naszej trójki było jakieś 3 tysiące tzw. Afro-Amerykanów, ale mimo że spotkanie na ciemnej ulicy jest dość problematyczne (Murzyni zlewają się z ciemną nocą i widać ich dopiero w ostatniej chwili), to jednak czułem się umiarkowanie bezpiecznie (tylko dlaczego każdego hotelu pilnował ktoś z długą bronią?). Jedyny raz w życiu nie znaleźliśmy miejsca na nocleg i tylko dzięki uprzejmości właściciela hotelu, który postawił w ogrodzie namiot, jakoś udało się przetrwać.
Kirgistan - zwany Szwajcarią Wschodu. Góry są piękne, Pik Lenina przewyższa zdecydowanie najwyższą górę Szwajcarii, raj dla miłośników konia i jurty, czy samochodów 4x4 marki Łada. Jak to zwykle bywa na wschodzie najsłabszym wsadem są ludzie, a w zasadzie to, co zbudują. Ale w przypadku tego miejsca jestem optymistą, trzeba się tylko podpiąć pod Chiny, a nie ZSRR. Dużo w tym kraju mieli saun, do których koniecznie każdy taksówkarz bardzo chciał nas przetransportować, możecie się domyślać, czym sauna w tamtej kulturze jest….
Kolumbia - poznana tylko przez pryzmat Bogoty. Trzeba będzie tam wrócić, co sugeruje wielki znawca Kolumbii, Michał M, który chce tam nawet zabrać rodzinę. Przez Netflixa i Narcos specjalistów od Kolumbii u nas bez liku. A i wpierdul od Jamesa w Rosji zwiększył naszą wiedzę o tym kraju. Bogota wydawała się mocno zwariowanym miastem…
Kuba - bezpieczna, ciekawa, dość rozwinięta, z dobrym jedzeniem, remontowanymi starówkami, choć jeśli chodzi o Varadero, lekko przereklamowana i skomercjalizowana. Dla fanów motoryzacji, rumu, kobiet i tańców. Z podwójnymi cenami, na czym zawsze turysta ucierpi. Oczywiście sponiewierały mnie owoce morza, których w takich krajach należy unikać. Na każdym przystanku autobusu wiozącego turystów kłębi się tłum ludzi wynajmujących kwatery. Jak w Zakopanem w 1993 roku, zanim zeszło to do Internetu. Win-win.
Laos - robi się z tego powoli plac zabaw dla turystów zmęczonych Tajlandią. Czego tam nie ma… happy pizza, restauracje z leżankami, domki na drzewach, spływy na oponie, zabawy ze słoniami, kurczaki w sosie słodko-kwaśnym. No i bieda lokalnych, ale kto by się tym przejmował!
Liban - oj, dawno to było. Chyba początek 2005 roku. Od tego czasu pojawiło się tam chyba kilka milionów syryjskich uchodźców, więc mogło się zmienić. Bejrut robił wrażenie centrum finansowego Bliskiego Wschodu, pod hotele zajeżdżały Bugatti, Ferrari i nasza Toyota Auris. Kraj znany pod hasłem - rano narty, po południu opalanie nad Morzem Śródziemnym i muszę się z tym hasłem zdecydowanie zgodzić. Świetne falafele rodem z Ronda Grzegórzeckiego.
Liechtenstein - jakiś dziwny twór między Szwajcarią i Austrią. Pralnia pieniędzy ? Ciepły kurwidołek dla lewej kasy ? Nie wiem, ale oprócz skromnego zamku, nic tam specjalnie nie przykuło mojej uwagi.
Litwa - no przecież to nasze jest, to dlaczego w osobnej kategorii ?? ;) Po raz pierwszy złapali mnie tam na radar samochodem jadącym z naprzeciwka, to była dla mnie nowość tuż za granicą. Wilno i Kowno są ładne, ale nie specjalnie imponujące. Można było targować się w hotelu, właściciel 4 gwiazdek dość łatwo na recepcji zjechał z 400 do 200 zł za pokój za dobę. Egzotyki nie stwierdziłem.
Łotwa - Ryga jest absolutnie przepiękna. Pełna Niemców i Skandynawów szukających wszelakich przygód. Wydaje mi się, że czekało tam wiele pułapek typu kantory, gdzie euro sprzedawano po 6 zł, a skupowano po 2. Takie wschodnie skromne szwindelki.
Luksemburg - oj czuć tam pieniądz! Piękne malutkie miasteczka (wsie), pusta jak Natalia Siwiec stolica w weekend (do Luksemburga dojeżdża się głównie do pracy), a do tego z powodu braku akcyzy i niskich podatków butelka dobrego wina za 5-10 zł.
Macedonia - krótka wizyta w drodze do Grecji. Parę ładnych budynków pamiętam, kilka stacji benzynowych, dość niskie ceny, ale zdecydowanie nie mogę tytułować się specjalistą od tego kraju.
Makao - zjadłem tam jedno z najgorszych dań chińskich w historii. Pełno kasyn, które usiłują udawać Las Vegas, ale skala jednak jeszcze nie ta. Choć od 2009 roku mogło się sporo pozmieniać!
Malezja - "Malaysia truly Asia" śpiewano w ładnej reklamie. Bardzo przyjemne państwo, choć chyba chowają tam terrorystów, bo zawsze w Izraelu pytają o wizytę w tym kraju. Pamiętam kilka pięknych tropikalnych wysepek, ale regularnie wyniszczają swą rafę, wycinają lasy tropikalne i stawiają na "rozwój". Trzeba mieć na to oko, bo za 20 lat może nie być już czego zbierać.
Malta - sama wyspa do objechania w 2 dni. Przyjemna przystań dla firm bukmacherskich, na słynnym Paxe zabawa trwa do białego rana pewnie każdego dnia. Sporo atrakcyjnej architektury, kuchnia z racji wpływów angielskich nie zawsze stoi na najwyższym poziomie. Znam paru, którzy tam się wyprowadzili. Po kilku miesiącach przychodzi ponoć depresja związana z prowincjonalnością i rozmiarem tej wyspy. Ale na tak.
Maroko - kojarzę z szokującego zatrucia owocami morza w Casablance (uważajcie na sea food w trzecim świecie, to samo przytrafiło mi się w Indiach i na Kubie!), jakoś to potem wszystko przysłoniło urodę tego kraju. Bardzo sprawne służby policyjne, które wystawiły mi mandat na nazwisko "Permit Conduire". Góry, pustynie, wodospady w porządku, ale niepokojąco brzmiały zbitki wyrazów "Tanger - danger", "Tanger - jungle" opisujące miasta i wsie Maroka…
Martynika - zdecydowanie na nie jeśli chodzi o Karaiby!! Nie, nie i jeszcze raz nie! Średnie plaże, średnia egzotyka, średni ludzie, nawet rum dosyć średni. Sprawę ratują bagietki, bo to przecież wyspa francuska. Szkoda lecieć taki kawał drogi za taką "atrakcją".
Mauritius - w tym przypadku bardzo na plus. Kameralna, szczęśliwa wyspa na Oceanie Indyjskim. Większość najpiękniejszych zakątków jest we władaniu hoteli, ale plaże są zawsze dostępne dla szerokiej publiki, więc nie ma się co przejmować, widząc hotel z noclegiem za 4 tysiące złotych za dobę, tylko wynająć prywatną kwaterę w najbliższej wiosce i korzystać z tego co Pan Buk stworzył dla wszystkich. Za darmo. Fantastyczna kuchnia hinduska, pozostałości kolonialnego, feudalnego brytyjsko-francuskiego porządku i wszechobecny duch "make peace, not war", z radosną muzyką płynącą nawet z głośników miejskich autobusów. Minusy - powoli zaczyna brakować miejsca, to nie są wyspy z kauczuku czy gumy.
Meksyk - znam tylko z Mexico City, koszmarnego miasta, które może przysłaniać mi pełen obraz. Choć 30 tysięcy morderstw rocznie to nie jest zbyt optymistyczna wiadomość dla odwiedzających ten kraj gości. Mexico City to 20 milionów ludzi, pełno żebraków, policji, wojska, korków i patrzącego spode łba elementu. Nawet popularnej kuchni meksykańskiej nie da się tak z ulicy pozytywnie ocenić. Ale reszta kraju jest podobno światem w miniaturze, od czasu do czasu tylko znajdzie się ktoś, kto może odciąć Ci głowę.
Mołdawia - połowa ludzi chce dołączenia Mołdawii do ZSRR, a druga połowa do Rumunii. Kraj takich śmiesznych wynalazków jak Zielona Karta na granicy (kto jeszcze pamięta). Dużo dziur w drogach, bardzo dużo pól ziemniaka, buraka, cebuli, sporo BMW X5, ale przede wszystkim tanie jak woda wino (w półce cenowej poniżej 20 zł w Polsce warte do polecenie jest tylko wino z Mołdawii lub Gruzji, więc siłą rzeczy tam można napić się tego wina w cenie 5 złotych za jedną butelkę). Na jednorazowy wyskok.
Monako - księstwo Kamila Glika, oczywiście w zasięgu każdego z nas, ale oczywiście tylko na kilka godzin. Do wszystkich dawniej dostępnych tylko dla milionerów miejsc zaczęto wpuszczać chińskich turystów i radzieckich biznesmenów, więc nie jest już tak elitarnie jak kiedyś. Miły zakątek w tej w ogóle przyjemnej części Europy.
Nepal - pamiętny trek w sześciu chłopa do Base Camp Annapurna. Na 4300 m, u stóp ponad 8 tysięcy. Z jednej strony brak ciepłej wody i tego typu pierdoł, noclegi w szopach i posiłki razem z szerpami, a z drugiej stanowiska z coca colą co kilkaset metrów, pizza, Marsy, Snickersy dostępne w zasadzie 24/7. Komercjalizację Nepalu widać na fotografiach, które regularnie pokazują korek na Mount Everest, ale z drugiej strony gór w Nepalu wystarczy dla praktycznie każdego. Jeśli dobrze pamiętam, to kolegę Damiana chroniliśmy przed linczem miejscowej społeczności taksówkarskiej, których przedstawicielowi urwał drzwi od pojazdu. Pamiętam też "oryginalne" śpiwory North Face za 100 zł…
Niemcy - Berlin, Frankfurt, Monachium, Hamburg są fajne, ale to jednak też nie egzotyka. W całej swojej niemieckości, Niemcy tak bardzo podobne są do Polski, może jednak więc pozostańmy pod ich zarządem? Tak jak my mają wszystko (góry, jeziora, morza), ale nie są to zbyt spektakularne obiekty. Zalecam wizytę w maju, kraj wpada w szparagowe szaleństwo. Imprezować potrafią lepiej niż Ci z Brazylii, karnawał w Dusseldorfie przykrywa ten z Rio.
Norwegia - kraje typu Norwegia, Szwajcaria i Islandia są piękne, ale łączy je jedno problematyczne zdarzenie - są kur…sko drogie. Oczywiście można żyć na konserwie i wodzie z Polski, ale ich kuchnia, głównie oparta na rybach, jest tak dobra, że żal nie próbować. Na szczęście wszędzie przyroda jest wciąż za darmo i dlatego do Norwegii trzeba pojechać. Pamiętam z ciężkiej 14-godzinnej fizycznej pracy, którą wykonywałem malując klasyczne czerwono-białe domki i z hotelu, gdzie chowaliśmy najlepsze potrawy, żeby nie trafiły w ręce zachłannych, bogatych Norwegów, tylko do brzucha wygłodniałych hotelowych robotników z Krakowa.
Nowa Zelandia - absolutny koniec świata, który w 2006 roku jawił się jako fantastyczne miejsce do życia w zgodzie z naturą. Określił bym jako miks Islandii, Szwajcarii, Szkocji i jak zwykle w tych regionach - Azji (olbrzymia imigracja najeżdża Antypody, stawiając na głowię między innymi rynek pracy i nieruchomości). W cenie wynajętego za 50 zł za dobę auta był między innymi karnet narciarski, to prawdziwi maniacy sportu. Cudowne miejsce, mimo wszystko jednak zbyt daleko od Polski, a to liczy się dla takiego patrioty jak ja!
Oman - absolutne 10/10. Odwiedziłem w 2014 roku, wypożycza się 4x4, namiot i rusza w teren (żółwie, przeciętne choć liczne plaże, wadi, kaniony), od czasu do czasu tankując do pełna za bodajże 30-40 zł, dlatego wszyscy w tym kraju mają co najmniej SUV'y i zajmują się w wolnym czasie wyścigami po wydmach. Trochę się chyba pozmieniało, nie wpuszczają do kraju już ludzi bez rezerwacji hotelu, brutalny przemysł turystyczny już zaczyna się po Omanie panoszyć. Mimo wszystko cały czas miła alternatywa dla hedonistycznego Dubaju!
Palestyna - mają swoją reprezentację piłkarską, więc traktuję jako byt niepodległy! Poza tym mają swój rząd, granicę, regularnie ostrzeliwują Izrael. Ode mnie dostają uznanie niepodległości! Co tu jednak dużo mówić. Biedni ludzie, brak drzew, raczej brudno i zatłoczono, z upokarzającymi kontrolami przy wjeździe do Izraela i z wysokim murem, który ich od Narodu Wybranego dzieli. Przygnębiająca wizyta.
Paragwaj - krótka wizyta w przygranicznym mieście szybko wyleczyła nas z miłości do tego kraju. Brudno, raczej niebezpiecznie, chętni do łapówek dosłownie wszyscy. Jakoś straciłem zapał do penetracji środka tego bankowo wspaniałego miejsca z serii "WTF". Specjalistą jednak nie mogę się tytułować.
Peru - wspaniałe miejsce, 6-tysięczniki, Amazonia, kanion Colca, hiszpańscy konkwistadorzy i ich miasta, Maczu Pikaczu i wiele innych atrakcji. Na minus raczej kuchnia, choć nie spróbowałem wszechobecnej grillowanej świnki morskiej, sporo złodziei, ale to raczej kwintesencja tamtego regionu. Jednemu z naszych kolegów grożono z broni palnej i chyba do dziś nie do końca się z tego podniósł!
Polska - nigdy w Polsce nie było chyba takiego dobrobytu jak teraz. Nie analizując sytuacji polityczno-ekonomicznej i tu i na całym świecie, patrząc na konsumpcję, Polska jest w (oby nie) apogeum. Przyjeżdżają do pracy nie tylko Ukraińcy, ale i Włosi, Hiszpanie czy Portugalczycy (choć muszą mieć trochę w głowie nie po kolei). Polska jest piękna, warto się w niej zanurzyć, a już Polska wschodnia to pod względem przyrody, przestrzeni i ludzi absolutne mistrzostwo świata w Europie. Warto przyglądnąć się parkom narodowym, żaden mnie jeszcze nie zawiódł.
Portugalia - lubię, ale nie kocham. Jakoś wyżej stawiam Hiszpanię, Włochy i Francję. Lizbona i Porto to fantastyczne miasta na city-break, czyli na krótkie picie pod pozorem zwiedzania zabytków, na przykład szklaneczkę porto w Porto. Szkoda, że zakazano już wskakiwania do słynnych żółtych tramwajów w Lizbonie. Bardzo fajnie ogląda się też opustoszałe stadiony po Euro 2004.
Rosja - czyli St. Petersburg, Moskwa to jedno, a reszta to drugie. Oprócz miliona stereotypów, miliona prób farbowania rzeczywistości przez trwające uroczystości (Mundial), tak było, kiedy się tam kilka lat temu 2 razy zjawiłem:
1. Typowa droga Moskwiczanina z pracy na jedno ze swoich komunistycznych osiedli to, spacer z zakładu pracy -> zapchane metro -> autobus z zamarzniętymi od środka szybami -> coś na kształt autostopu, który rozwozi pomiędzy blokami.
2. O 8 rano bardzo możliwy jest toast do śniadania kieliszkiem z wódką nawet wśród tak zwanych porządnych, inteligenckich rodzin.
3. W centrum Moskwy i Petersburga kipi bogactwem dużo bardziej niż w przeciętnym europejskim mieście.
4. Na prowincji nie byłem, ale podczas przejazdu pociągiem widziałem te chaty z czasów Piotra Wielkiego i wystarczy mi odwiedzanie dwóch pięknych miast od czasu do czasu, raczej z emigracją tam się nie zamierzam wybierać.
Rumunia - wizytowałem w 2011, w 2015 i w 2018, przy każdej wycieczce widać ogromny rozwój, nie ma już śladu po bezdomnych, bezpańskich psach i po furmankach na autostradzie. Wciąż jednak o lata opóźnieni w stosunku do Polski, więc nie bójcie się jak przyjdą do Was i powiedzą, że Rumuni zabiorą Wam pracę. Rumunów jest 2 razy mniej i pracy aż tak bardzo nie chce im się wykonywać. Całkiem normalny kraj, całkiem normalni ludzie, określił bym mianem Włochów dla ubogich. Pałac Narodu, czy jak to zwał, to największy budynek obok Pentagonu na świecie. Kraj pięknych gór, ale bez przesady, kraj milionów hoteli, Lidla, Kauflanda i dziur w chodnikach.
San Marino - bardzo sympatyczne miasto-państwo na skale, gdzieś tam na wschodnim wybrzeżu Włochu. Sporo Rosjan, jakieś kasyna, ładne widoki, niewiele więcej da się zapamiętać z tego wyjazdu.
Serbia - kilka razy przejazdem, głównie w Belgradzie i okolicach, niektórzy mówią, że świetne i "energetyzujące" miejsce do życia, ale mi utknął w pamięci głównie rosół na zimno i pizza pływająca w kałuży tłuszczu. Belgrad jest w kręgu wpływów krajów z Zatoki Perskiej, jeśli ich plan wypali, to zapowiada się całkiem interesujący program rewitalizacji starówki, na razie mogłaby powalczyć o miejsce w czołówce jeśli chodzi o najbardziej zaniedbaną w Europie. Trzeba się będzie jeszcze przyjrzeć temu krajowi, bo mogą dziać się tam ciekawe historie.
Singapur - piękne miasto, bogaci ludzie, spokój, porządek, tylko jak zwykle w tamtym regionie człowiek na człowieku. Opowieści o karze grzywny za wyrzucenie gumy na ulicy można między bajki włożyć, to azjatyckie miasto na równiku, więc nie da się nigdy utrzymać sterylnej czystości. To piękne, że nawet w tak drogim mieście do zamieszkania da się serwować śmiesznie tani azjatycki street food.
Słowacja - sąsiedzi mają całkiem drogie mandaty i nietani już wyprażany ser, ale wciąż są jedyną szansą, żeby w sezonie zobaczyć Tatry inne niż wyglądające jak deptak Krupówki na jeden z długich weekendów. Odwiedziłem pewnie z 30 razy, zaczynając oczywiście w starożytnej Czechosłowacji, teraz momentami przypominają Austrię, jedno się wciąż nie zmieniło - człowiek na ulicy to ewenement. Choć bardzo pozytywny, patrząc chociażby na słowackie kelnerki, a w większej skali - modelki. Słowacka dyskoteka nigdy jeszcze nikogo nie zawiodła.
Słowenia - jedno z moich ulubionych europejskich państw. Taki miks Austrii (góry), Włoch (miasteczka), Chorwacji (plaży), do tego winnice, jaskinie, górskie rzeki, a na nich raftingi i kanyoningi. Miejsce oddania mojego pierwszego i ostatniego skoku na bungee, od tego czasu jestem inwalidą za zaawansowaną dyskopatią!
Sri Lanka - chyba przez przypadek odczepiła się od Indii i odpłynęła kawałek na ocean, miała dosyć hinduskiego zamętu i stała się lightową wersją sąsiada. Łagodne, smaczne jedzenie, spokojne tempo życia, co niestety objawia się też w tempie środków transportu, przejazdy między miastami trwają o jakieś 300% więcej czasu, niż mówi Maps Google. Warto zanurzyć się na 5 o clock tea w jednym z kolonialnych klubów w pobliżu plantacji herbaty i w takim rytmie spędzić na Sri Lance wakacje, od czasu do czasu stanąwszy na brzegu oceanu i sprawdziwszy wysokość fal (zawsze wysokie), wrócić do skórzanego fotela. Mile widziane też nie przeszkadzanie żółwiom składającym jaja na plaży.
Syria - stało się jak się stało, starej Syrii już nie ma, zostały pewnie ch..j i kamieni kupa. A szkoda, bo był to fantastyczny kraj. Trochę przykurzony i szary, ale lokalnych busiarzy, 10-letnich handlarzy walutą, propagandy antyizraelskiej, poganiaczy wielbłądów w Palmyrze, telewizji Realu Madryt pod zamkiem Krak de Chevaliers ciężko będzie zapomnieć. Były nawet zaczepiające prostytutki z Bułgarii w Damaszku, były kolacje z niemieckimi dyplomatami, czego tam nie było. Szkoda.
Szkocja - ostatni nabytek, z numerem 100. Jestem oczarowany, jak że to wszystko różne od tego co na południu Wielkiej Brytanii. Kilkudniowe uroczystości w cieniu gór, wodospadów, klifów, rzek, jezior (fiordów?), owoców morza. I tylko szkockie śniadanie nie dało rady. Przy spadku ceny funta Szkocja i ogólnie Wielka Brytania robi się dla nas niegłupim miejscem na spędzenie wakacji, ryzyko deszczu zawsze istnieje, ale czy nie ma go w Polsce w pierwszym tygodniu lipca, kiedy zamknięto wszystkie tatrzańskie szlaki ?
Szwajcaria - krajobrazowo czołówka europejska. Pocztowe autobusy (do których można dojechać pociągami, które nigdy się nie spóźniają) rzeczywiście wjeżdżają do uroczych wiosek, gdzie witają je krowy z dzwoneczkiem, zaskakująco nie są to krowy fioletowe. Z racji pracy dla szwajcarskiego podmiotu, dane mi było Szwajcarię ostatnio kilka razy odwiedzić i dziękuję, że są to służbowe wycieczki, bo ceny w tym kraju nie są dla nas korzystne. Pizza od 80 zł, podobnie danie na firmowej stołówce, nawet fondue, czyli w praktyce ser z chlebem to z reguły równowartość 100 złotych. Pierwszy pobyt to ponad 20 lat temu nocleg w bunkrze w Sankt Gallen, tak wtedy polskie wycieczki podróżowały na zachód. Generalnie kraj ludzi, którzy pilnują złota nie do końca wiadomego pochodzenia, na użytek publiczności dorobiono legendę o ciężkiej pracy, która zawsze popłaca i która pozwoli z każdego kraju zrobić drugą Szwajcarię…
Szwecja - chyba mój pierwszy zachodni wyjazd, z powodów rodzinnych (rodzina za żelazną kurtyną to było coś - ubrania z Myszką Miki, napoje w puszkach) odwiedzałem ją wielokrotnie. Na przestrzeni lat bardzo wyraźnie widać jak osiedla przejmowane są przez imigrantów z Iraku, Iranu, Syrii, Somalii i to jest fakt, z którym nie da się dyskutować. Samo południe pod lokalnym spożywczym przypomina spotkania piratów na targu pod Mogadiszu. Prowincjonalna Szwecja na razie pozostaje homogeniczna, ładne, zadbane czerwone domki, z obowiązkową flagą Szwecji i Volvo pod domem są nieodłącznym jej elementem. Kraj jezior, lasów oraz tzw sekcji cukierkowych w miejscowych sklepach, jako dzieciakowi jawiło mi się to jako ziemski raj. Kraj kwaśnego mleka, dorodnych blondynek i bardzo dobrej kuchni opartej na rybach. Jeszcze tak, ale jak długo?
Tadżykistan - dziki kraj. Jeden z mocniejszych towarów, z 20 godzinnym przebijaniem się wzdłuż granicy afgańskiej. Z próbą zdobycia Afganistanu (skończyło się na handlu z afgańskimi kupcami), z Humvee na granicy, ze sklepami, w których oprócz ryżu, mąki i przeterminowanego Marsa nic nie ma. Z curry bez kurczaka, kośćmi do oblizania w cebulce (jako główne danie), z dzikimi górami bez ścieżek, po których idzie się głównie na pałę i z dużą liczbą bezrobotnych mężczyzn stojących przy drodze (marzeniem jest wyjazd na roboty do Moskwy). Gościnny kraj, ale da mocno w kość. Dla globtrotterów.
Tajlandia - polecam jako pierwszą międzykontynentalną wycieczkę. Wszystko zostaje podane na tacy - street food, tysiące hotelików, riksze, tuk-tuki, setki wysp tropikalnych, tanie loty, wygodne, sypialne, tanie pociągi, kobiety, mężczyźni, również hybrydowe dżendery. Jest tam absolutnie wszystko, co potrzebna do uczciwego urlopu. Moja pierwsza wycieczka, na której pojawiłem się z Internetowo poznanymi postaciami, szkoda, że nie kontynuowałem już tego trendu, bo ludzie byli to zacni i uczciwi (para na podróży poślubnej, pan z urzędu w Poznaniu, prokurator i baletnica).
Turcja - głównie kilka kurtuazyjnych wizyt w Stambule (tamtejsze lotniska to najdroższe tego typu przybytki na świecie). Miasto milionów kilometrów korków, paru fajnych meczetów, ale przede wszystkim Bosforu, wokół którego się to wszystko kręci. Miliard ludzi, choć zaskakująco mało kebabów. Prowincja ponoć bardzo na plus, może jak się dorobię, to wyruszę na All Inclusive.
Ukraina - i znowu ten wschód… dopóki będą pod wpływem ZSRR… nic dobrego się tam nie może wydarzyć. Mają potencjał na bycie Polską, ale ile czasu na to potrzeba - 20 lat ? Nie powalała mnie nigdy tam kuchnia, to nie Włochy, że co się zamówi, to jest bardzo na plus, tu wciąż pełno jest kulinarnej bylejakości. Szkoda Krymu, choć opowieści o potencjale na bycie drugą Chorwacją są przesadzone. Zostawmy Krym radzieckim turystom. Pojeździłem 8 dni ukraińskimi pociągami po kraju, było bezpiecznie, było wygodnie, ale czy poświęcę wakacje na kolejną wycieczka na Ukrainę ? Na razie nie.
USA - ależ to jest fantastyczny i ciekawy kraj! Wizytowałem 3 razy. Zachodnie wybrzeże, Kalifornia, a w szczególności parki narodowe (Grand Canyon, Zion, Sequoia i inne) to jedne z najpiękniejszych miejsc na tym łez padole. Floryda już trochę mniej, geriatryczno-latynoska mieszanka, wprawdzie są i aligatory i piękne modelki z Miami, z Joanna Krupą na czele, ale całość trochę zbyt wyreżyserowana. Rozrywkę Amerykanie robią jednak najlepiej na świecie, czy to NBA, czy centrum kosmiczne na Canaveral, 50 dolarów będzie dobrze wydane. A Nowy Jork spokojnie mogę nazwać najciekawszych miastem na świecie, które rzeczywiście nigdy nie zasypia (z racji oszczędności czasu ja starałem się tam sypiać między 1 i 6 rano).
Uzbekistan - chyba najbardziej policyjno-wojskowy kraj, w którym byłem. Blokady na drogach, wojsko pilnujące strategicznych budynków, smutni panowie legitymujący wszystkich stojących zbyt blisko krawędzi peronu na stacji metra. Pamiętam sprawdzanie karty SIM na granicy, która przypominała twierdzę i lufy wycelowane we mnie kiedy opuszczałem ich piękny kraj w kierunku Kirgistanu. Na plus wybitne jedzenie, świeże warzywa, uczciwe arbuzy i miasta Jedwabnego Szlaku (Samarkanda, Bukhara), no i Dominik P, który już od 9 rano szukał w tym islamskim kraju przy pomocy taksówkarzy co najmniej małą puszkę złocistego napoju.
Watykan - Bazylika Św. Piotra i cały plac przed nią robią ogromne wrażenie. Są monumentalne, okienko Papieża malutkie, a patrzy też na nas dłuuugaa historia. Pieniążki płyną szerokim strumieniem. Pod samym murem Watykanu doszczętnie okradziono nam auto, więc sprawcy pewnie pójdą do piekła.
Węgry - bratankowie, Orban chroni nas od zarazy europejskiej ;) Jeździłem za młodu nad słynny Balaton powąchać dobrobytu, Budapeszt to jedno z najpiękniejszych miast w Europie, a Parlament to jeden z najokazalszych budynków, ceny są bardzo przyjazne polskiej kieszeni. Mimo wszystko jednakczas stanął w miejscu, nie wykorzystano w pełni szans, które były, a romansowanie z Rosją nikomu jeszcze na plus nie wyszło. Dlatego nie specjalnie mnie na Węgry ostatnio ciągnie. Bądźmy też szczerzy - to nie jest jakoś wybitnie turystycznie atrakcyjny region Unii Europejskiej (oprócz Budapesztu oczywiście).
Wietnam - ależ to było dawno. 14 lat temu. Tyle się mogło pozmieniać! Zupa Won Ton zapewne wciąż jednak dobrze smakuje, betonowe łodzie pływają po Mekongu, naciągacze rodem ze Stadionu X-lecia i Centrum Handlowego Ptak wciąż grasują po kraju, "ofiary" i "bliscy współpracownicy" wojsk USA proszę o datek z dolara, a struktura zatrudnienia wygląda jak wtedy, kiedy na stacji benzynowej każdego dystrybutora pilnował pracownik, więc w kraju nie było bezrobocia.
Włochy - absolutne mistrzostwo. Kultura, kuchnia, krajobrazy, architektura Unesco, tanie loty z Polski, blisko samochodem. W 2017 roku byłem chyba 4 razy, w tym dopiero 3. Kilka rzeczy może denerwować, infrastruktura ma swoje lata, drogi są zatłoczone, a sierpień to prawdopodobnie najgłupszy pomysł na wyjazd do Włoch, ale w Europie nic lepszego nikt nie wymyślił w tej cenie. Mój numer 1 na Starym Kontynencie. Auto brać zawsze z pełnym ubezpieczeniem, jak nie kradzież, to stłuczka, a co najmniej porysowanie.
Zjednoczone Emiraty Arabskie - specyficzny twór, dla miłośników drogich hoteli, galerii handlowych, sztucznych wysp, drogich fur i całego tego mało autentycznego szajsu. Ale trzeba im oddać - mają rozmach!! Zdecydowanie warto kilka razy odwiedzić, aby puścić się z falą konsumpcji, a może nawet podjechać poza Dubaj i zobaczyć trochę pozostałości życia sprzed 1968 roku, choć i pasterski namiot będzie już zapewne klimatyzowany i wyposażony w lodówkę z zimnym lokalnym piwem. Da się zwiedzać Emiraty po niskich kosztach - taksi kosztuje bodajże 1 zł/km, a co do jedzenia i życia - gdzieś te tysiące robotników z Indii, Filipin i Bangladeszu musi przecież egzystować.
Seszele to prymusi. Zawsze stoja w parze z Malediwami, czasami probuja kolo nich zakrecic sie Hawaje, Mauritius czy Reunion, kroku dotrzymuje im Tahiti i moze Fiji. Nie ma watpliwosci, marke maja rewelacyjna i w pelni zasluzona. Dobrze sie kojarza!! Sa male (glowna wyspa 150km2), zgrabne i elitarne (90 tys ludzi).
Jak to ugryzc?
Zaczynamy od gryzienia biletu. Z Wiednia czy Berlina leciec mozna po 2300 zl, z Warszawy po 2500 zl, ostatnio pojawil sie Ethiopian Airlines za 1700 zl, ale mimo wszystko nie wspieramy latania na plaze za takie pieniadze. Zbieracze mil, punktow Payback i innych Biedronek leca z Wiednia liniami Ethiopian Airlines za 35000 mil i 500 zl i takie kombinacje lubimy. Zbieranie mil to jednak proces zmudny, Ci latajacy w korporacji biznesem maja o wiele latwiej.
Oby nikomu nie przyszlo do glowy wpuszczac na Seszele wynalazkow typu Air China czy Rainbow, niech bedzie jak jest, pusto i kameralnie, troche luksusowo i drogo, nie trzeba tu chinskiej stonki, ktora spustoszyla juz Azje Poludniowo -Wschodnia. Chinskim turystom i chinskim biznesmenom mowimy stanowcze nie.
Jak ugryzc nocleg? 90% noclegow jest prawdopodobnie z polki 1000 zl i plus za dobe, na szczescie airbnb daje opcje 100-120 zl za osobe. Na glowe lac sie nie bedzie, bedzie rodzinnie, uroczo, ale pajaki i jaszczurki oczywiscie beda w pakiecie. To sa tropiki i musza byc pajaki, musza byc karaluchy, choc pod tym wzgledem Seszele sa jak pod kazdym innym endemiczne i odizolowane. Nawet w Kempinskym i 4 Seasons, z noclegami po 5-6 tys zlotych za dobe, pajaki rownie sa zakwaterowane. Seszele to nie plaskie i lyse Malediwy, tu dzungla wydaje sie bujniejsza niz stracone juz lasy na Borneo, wchodzi praktycznie do morza, zostawiajac tylko miejsce na jedne z najpiekniejszych na swiecie plaz (obowiazkowo z palmami nachylonymi pod katem 30-60 stopni, zakonczone wielkimi charakterystycznymi glazami). Obok rosna mango, kokosy, wanilia, jack fruit, bananowce i niezliczone inne cuda na kiju, nad nimi co jakis czas przeleci czarna papuga albo owocolubny nietoperz.
W ogole zdziwia sie Ci, ktorzy mysla, ze Seszele to tylko plaze dla zblazowanych panienek. To calkiem spore parki narodowe, z dziesiatkami szlakow przez gory, najwyzszy szczyt to przeciez 950 m (Morne). To ogrody botaniczne, ze slynnym kwiatem Coco de Mer (w ksztalcie krocza? posladka?), choc wszystkie wyspy archipelagu wygladaja jak wielkie ogrody. To zolwie i morskie (choc trzeba podplynac poza glowne wyspy) i olbrzymie zolwie ladowe, ktorych na Mahe nie ma, ale na Praslin i La Digue jest wiecej niz psow. Lud operuje glownie na tych 3 wyspach, zalecam odpowiednio 4,3 i 1 dzien na kazdej z nich, dla grubych portfeli pozostaja wyspy prywatne i drugi najwiekszy atol na swiecie, Aldabra, prawdziwy Swiety Gral podroznika (jak tam dotrzec??)
Jesli szukac noclegu to najlepiej wokol Petit Anse, Anse Soleil, Anse Takamaka, Anse Intendance, Port Launay, czyli zachodnie wybrzeze Mahe. Na Praslin zlote strzaly to Anse Georgette i Anse Lazio.
Jak ugryzc obiad?? Restauracji i barow jest malo, turysci jedza w resortach, a miejscowi w domach. Nie stac ich na popularne jedzenie „na miescie”, choc wygladaja na bardzo zadowolonych z tego gdzie zyja. A zyja w jednym z najpiekniejszych panstw swiata. Wprawdzie calkowicie zaleznym od Emiratow Arabskich (szejkowie maja tu palace, resorty naleza do nich), ale jednak panstwie. Co ciekawe, miedzy 1977 i 1991 wyspa nieoficjalnie rzadzili Rosjanie, ale na szczescie ZSRR upadlo i czerwononosa holota wrocila do siebie, zostawiajac Seszele opuszczone i zagubione. I wtedy ktos wpadl na pomysl zbudowania kilku resortow...
Wracajac do jedzenia, my ustrzelilismy sobie restauracje, gdzie codziennie maszerujemy 2,5 km (transport publiczny zanika po 18.30). Za 11 euro (najnizsza cena za jaka na Seszelach mozna cos zjesc, posilki z reguly mieszcza sie w polce 20-30 euro plus) serwuja tam wybitne curry (to Ocean Indyjski, wiec musza byc wplywy hinduskie). Absolutnie wybitne. Chicken, creol fish, prawn i osmiornice w kokosie.
Seybrew, czyli lokalny browar, po 1,5 euro. Na Seszelach podobno tylko 2 towary (a moze 3...4?) sa produkowane na miejscu. Wlasnie piwo i tunczyk, pakowany lokalnie. Wszystko inne jest importowane, oblozone podatkiem i dlatego tak zle cenowo wyglada na polkach.
Do tego lokalny transport za stala cene 0,5 euro za przejazd (mpk objezdza kazdy kat i Mahe i Praslin, na wyspie Digue obowiazuja rowery), ewentualnie 40 euro za auto i robia sie nam z tego wczasy pod grusza na kazda kieszen ????
Reasumujac, kiedy z taksowkarzem ucinalem sobie pogawedke i probowalem argumentowac, ze zycie w Europie, ze zmiennoscia, czterema porami roku, kultura moze byc tez atrakcyjne, zrobil wielkie oczy i stwierdzil, ze on z miejsca gdzie caly rok swieci slonce, gdzie nie ma monsunow, cyklonow, susz i gdzie temperatura zawsze waha sie miedzy 24 i 31 stopni, nigdzie sie nie wybiera!!!
Madonna di
Campiglio - jeden z bardziej znanych i kochanych przez Polaków rejonów Włoch. A raczej
okolice, bo na samą Madonnę stać naprawdę niewielu. Chyba że jesteś
beneficjentem kryptowalutowej bańki, wtedy nawet Szwajcaria stoi otworem.W Val di Sole pogoda zgodnie z nazwą jest
dość interesująca, stabilna, klasyczna lampa, z reguły znacznie lepsza niż po północnej stronie Alp. Dlatego też
Marilleva, Forgalida czy właśnie Madonna pełna jest aut i zamyka parkingi pod
stacjami już chwilę po otwarciu wyciągów, czyli mniej więcej o 9.15. Warto więc
na stoku odrobić dniówkę (8.30-16.30).
Karnety w
sezonie między 45 i 55 euro za dzień, czyli raczej alpejska średnia. Wypożyczenie
nart przy stoku, to około 70-80 euro za tydzień, więc nie warto raczej
inwestować i ciągnąć sprzętu z ojczyzny, chyba że narciarstwo traktujemy śmiertelnie poważnie i jeździmy więcej niż 5-10 dni w roku. Noclegi zaczynają
się od 25 euro za osobę za noc, a tradycyjna włoska biesiada startuje od 10
euro za głowę.
Krótko o Kubie. Jeśli żyć w komunie, to właśnie na Kubie, a nie w ZSRR czy Korei Północnej, w której biedocie pozostaje tylko tania wódka i jedzenie kamieni z korzeniem.
Minęły już czasy, kiedy braćmi Castro straszono niegrzeczne dzieci. A w zasadzie tych czasów nigdy nie było, to był przecież komunizm z ludzka twarzą, z pomarańczą w ręku, a bracia zawsze chętnie wpuszczali do kraju zachodnich turystów, każdy komunizm musiał mieć jakieś kapitalistyczne źródło dochodów.
Na przejściu granicznym wszystko odbywa się błyskawicznie, obowiązuje wprawdzie tarjeta de turista, karta turysty, ale za 17 euro można ja kupić za kontuarem check-in’u w mieście, z którego na Kubę się leci. Żadnych podroży do ambasady, żadnych pośredników, problemów, Raul zachęca jak może. Charakterystycznym dla modelu udanej gospodarki są widoki tabunów miejscowych, którzy do kraju wlatują z telewizorami, mikrofalówkami, odkurzaczami i szczotkami do czyszczenia sedesu.
Na miejscu wpadamy w dualistyczny model ekonomiczny, w dwa światy, od momentu przybycia będziemy płacić za dostępne towary walutą 24 razy mocniejszą od waluty, którą używają na co dzień styrani przez wrogów rewolucji obywatele. W CUC’ach, w przeciwieństwie do Kubańczyków, płacących w CUP’ach. 1 CUC, popularny kuc, to sztywny amerykański dolar. 99% ludzi na Kubie za jakąkolwiek usługę zażąda stawki w kucach, drodzy imperialiści! (swoją droga Kubańczycy o polityce nie rozmawiają, a jeśli już, to nie wypowiadają się o Castro krytycznie). Za CUPy można odwiedzić jakiś mały lokalny targ, na którym do wyboru są zwykle maniok, trochę marchewki, z rzadka ananas, a najczęściej puste skrzynki. W sklepach za CUPy z reguły leży 10-15 towarów, które przeciętnemu turyście się nie przydadzą. Gwoździe, fasola w puszce, mąka, czerstwy chleb, już nawet nie cukier, bo z cukru (trzciny cukrowej) Kuba zrezygnowała. Na Kubie spać możemy w casa particulares, na popularnej kwaterze, stawki od 15-20 CUC za dwójkę poza Hawaną, od 25 CUC w stolicy. Standard z reguły na poziomie blokowiska z meblościanką i boazerią made in PRL 1970, ale jakie to ma znaczenie, jeśli całe życie i tak toczy się na ulicy?
Ulica to osobna historia. To nie ulica, to dom publiczny, po którym obwożą klientów amerykańskimi cackami sprzed rewolucji! Smartfony używających hasz tagu #metoo rozładowałyby się po 30 minutach, jeśli w ogóle udałoby się podłączyć do Internetu, bo ten jest tylko w kilku punktach w mieście, za odpowiednią karta, zakupiona wcześniej w miejscowej telekomunikacji (własnej, kubańskiej!). Większości kobiet atrybuty praktycznie wypadają ze skąpej odzieży (Kuba to przecież wyspa jak wulkan gorąca!). Mężczyźni odwracają się, gwiżdżą, mlaskają, kobiety jednakowoż robią to samo, ale w odwrotnym kierunku. Tu nikt nie bierze jeńców, tu nie ma konwenansow, tu obietnic bycia Królową Nocy składa się bez liku, tu ciałem się bawi lub kupczy, albo jedno i drugie.
Sprzyja temu konsumpcja rumu, dla turystów 7-letniego Havana Club, dla reszty coś lokalnego, dla wszystkich w postaci najlepszych koktajli, jakie kiedykolwiek nam zaserwowano. Mojito, cuba libre, daiquiri, cubanito, pinacolada w Hawanie i okolicach reprezentują klasę światową (ceny od 2 do 4 USD, zazwyczaj po 3). Wina się tu nie pija, piwo jest niezłe, ale po piwo latamy do Niemiec, a nie na Kubę.
Przeciętny Janusz na Kubie będzie się więc dobrze czuł. Amerykańskie auta z lat 50-tych to około 40% ruchu na kubańskich drogach, niektóre są w świetnym stanie, niektóre w gorszym, ale to czysta mechanika, maja potencjał na długie lata, są dopieszczane, Kubańczycy wiedzą, że to ich asy w rękawie.
Janusz i Juergen mają więc motoryzacje, alkohol, gorące rytmy miejscowych obywateli i towarzyszek, mają też piękne plaże kultowego, choć trochę zgranego Varadero (lepsze plaże widziałem chociażby na Filipinach, Dominikanie czy Mauritiusie), coraz bardziej odrestaurowaną Hawanę (niestety w 90% wciąż ruinę), kolonialny Trinidad i wapienne pagórki Vinales. Komunistyczna Partia Kuby dba o to, aby turysta był zadowolony i nie specjalnie doświadczył przejściowych (od 1959 roku) kłopotów w zaopatrzeniu i trzeba przyznać, ze dość dobrze się to Partii udaje. Ludzcy panowie! (Z tego, co wiem w 2018 roku Raul odda władze obecnemu premierowi i statek pod tym samym masztem popłynie dalej).
Przepiękna, choć biedna cześć Włoch - Kalabria. Brak wysokiej kultury, nie ma tam zabytków Florencji, bogactwa Mediolanu czy tłumów Rzymu. Ale jest fantastyczna okolica wokół miasta Tropea, jedne z najpiękniejszych w Europie plaż, swobodnie dostępnych aż do końca października. Lot do Lamezia Terma zdecydowanie polecamy, pod koniec sezonu będzie pewnie taniej niż nad naszym Bałtykiem. Tropea i Capo Vaticano - to jest to.
Białoruś. Na dźwięk tych słów nawet najgorzej zachowujące się dzieci
chowają się głęboko do szafy. Zupełnie niepotrzebnie. Białoruś, przynajmniej ta
zachodnia, nie za bardzo odbiega od tej polskiej rzeczywistości. Z kilkoma
wyjątkami, dotyczącymi na przykład towarów objętych akcyzą, popularnych używek,
które na Białorusi są nieprzyzwoicie tanie. Papierosy można kupić już za 0,5
euro, litr wódki za 1,5 euro, a benzynę za cenę 2 razy niższą niż w Polsce. Białoruska
granica jest wciąż łakomym kąskiem dla wielu.
Przylecieć na
lotnisko w Mińsku i cieszyć się bezwizowym programem. Po prostu wyjść i
ruszyć w miasto, a potem w kraj
Skorzystać z 5-cio dniowej
wizy dostępnej na stronie bezviz.by, bezboleśnie do wyklikania za 50 zł. Minus
jest jeden, ale dość znaczny. Na tej wizie możemy zwiedzić tylko Grodno i
białoruski Kanał Augustowski
Skorzystać z kilkudniowej
wizy na białoruską stronę Puszczy Białowieskiej, lokalne przejście
graniczne chętnie Was przejmie, bo ruch tam jest żaden, a pogranicznicy
znudzeni
Albo po prostu zamówić wizę w
ambasadzie Białorusi, niestety pośrednictwo i sama wiza będzie kosztować
nas 300 zł
My poszliśmy
w opcję drugą, czyli voucher przez Internet do Grodna i okolicy, należy
pamiętać, że z Polski można granicę przekroczyć tylko w Kuźnicy, jest to
przejście tylko samochodowe i rowerowe! Pozostaje szukać roweru we wsi,
autostop albo po prostu swoje auto czy rower. I o ile autostop z Polski idzie
bardzo sprawnie i szybko, o tyle w drodze powrotnej już praktycznie nie
istnieje, każdy prowadzi swój własny plan przemytniczy i niepotrzebny mu
dodatkowy problem w aucie.
Przemyt
odbywa się pełną gębą, w stronę Białorusi żywność, w drugą stronę towary
klasyczne, czyli wódka i papierosy. Po prostu.
Grodno,
czyli miasto znienawidzonej przez licealistów Orzeszkowej, od granicy leży
jakieś 15 km. To nie jest atrakcja na więcej niż kilka godzin. Bardzo skromna
starówka, 2 zamki, "nowy" i stary, przepływający przez miasto Niemen,
może odbudowana synagoga i areszt śledczy. Kilka knajp z niezbyt wyszukaną
białoruską kuchnią. I można się ewakuować, w kierunku Kanału Augustowskiego,
może być tanią taksówką, ceny pozostałych usług i towarów wcale jednak na
Białorusi niskie nie są. W porównaniu do Polski.
Z relacji
tych, którzy Białoruś zjeździli, nie będzie to w najbliższym czasie żaden
turystyczny hit. Większość tego obszaru to po prostu pola ziemniaków, trochę
ostało się lasu, kilka niezbyt interesujących miast (Mińsk, Grodno, Brześć),
zawsze na plus mogą być używane lokalne sentymenty Polaków, ale większość z nas
Białoruś znana jest tylko ze strasznych bajek o Łukaszence. Pewnie prawdziwych
w maksymalnie 20 procentach…
Jeśli ktoś nie lubi Bałtyku, bo za za zimno, bo za drogo, bo za dużo ludzi.. to polecam Majorkę - droga, dużo ludzi, ale ciepła! Nie oszukujmy się, coraz trudniej znaleźć na niej bezludne plaże, ale takie miejsca jak Cala Varques nawet przy całkiem sporej liczbie towarzyszy będą imponować. Majorka jest piękna, Niemcy wybierając ją sobie na kolejny land, nie mogli się mylić. Dla poszukiwaczy czegoś nowego, Minorka, 2-3 godziny promem z północnego wybrzeża, dużo mniej zatłoczona i zabudowana we wnętrzu wyspy, ale plaże pozostają równie oblegane co na starszej siostrze z południa.
W sezonie
trzeba się mocno natrudzić, żeby znaleźć coś w cenie 25 euro za osobę za dobę,
nie bójmy się tego powiedzieć, raczej trzeba się próbować wstrzelić w 50, a
może i nawet 75 w przypadku lepszych resortów. Jak zwykle
trzeba przeszukać Internet, popularne wyszukiwarki, najmilej widziane są pobyty
tygodniowe. Jedzenie w
knajpach to jakieś 10 euro za danie, znacznie taniej niż w przodującej pod
względem cen Chorwacji. Urok sezonu, który trwa przez 8-9 miesięcy w roku, w
przeciwieństwie do 3-4. Majorkę
opisano w Internecie na wszystkie strony, więc zapraszam na zdjęcia.
Plaże Bałtyku to absolutny światowy top. Polecam szczególnie te między Lubiatowem i Łebą, najlepiej w parku narodowym lub krajobrazowym albo te między Kuźnicą i Chałupami (utrudniony parking). Absolutnie w sezonie unikać Władysławowa, Jastrzębiej Góry, Helu i innego tego rodzaju dziwactw.
Niedaleko stąd, 1000 km, znajdują się jedne z najpiękniejszych gór Europy - Dolomity. Zapamiętajcie kilka nazw - Tre Cime, Missurina, Sexto - żadne z nich nie zawiedzie. Idealne miejsce na Długi Weekend, choć może nie sierpniowy, bo Włosi wtedy masowo ruszają w teren.